Chociaż "Wojna bohaterów" nie robi wrażenia odcinka wprowadzającego do kolejnych części (jakim był "Czas Ultrona"), to gdy wszystko się kończy trudno pozbyć się uczucia niedosytu.
"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" to jeden z tych przypadków, w których zwiastun filmu jest znacznie lepszy niż sama produkcja. Zrealizowany w charakterystycznej dla kina superbohaterskiego manierze (trochę akcji, wyciszenie, spokojna muzyka i głos z offu, który zarysowuje problem) zapowiadał film, w którym znani herosi wzbogaceni zostaną o nowe rozterki, większą głębię. Miała to być nie tylko kolejna opowieść o ratowaniu świata, ale także o tym ile można zaryzykować dla przyjaźni. Film zaczyna się w Lagos. Kapitan (Chris Evans) wraz z grupką kompanów ściga Crossbone'a (Frank Grillo), który planuje wykraść broń biologiczną. Akcję można by nazwać sukcesem, gdyby nie fakt, że w jej wyniku ginie kilkunastu cywilów. Oczy świata zwracają się na Avengersów, a sekretarz stanu Thaddeus Ross (William Hurt) przynosi im do podpisania porozumienie, włączające ich pod bezpośrednie zwierzchnictwo ONZ. Grupa dzieli się na dwa obozy, tych, którzy akt podpisują, z Tonym Starkiem (Robert Downey Jr.) na czele i tych, którzy uważają, że możliwość samodzielnego decydowania, o miejscach interwencji, stanowi wciąż najlepszą opcję, za czym optuje Kapitan Ameryka.
"Wojna bohaterów" miała wprowadzać poważny konflikt i głębię psychologiczną w postaci, które znamy już od lat. Nie udało się to w "Czasie Ultrona", bo życiowe refleksje Visiona (Paul Bettany) brzmiały jak cytaty z Paulo Coelho, zaś trudno uwierzyć w moralne rozterki herosów, kiedy dotyczą one fikcyjnego państwa, gdzieś na krańcu świata. W nowym "Kapitanie..." i metraż sprzyjał budowaniu psychologii postaci (film trwa 140 minut) i jeszcze większe uwikłanie bohaterów w świat polityki. Mimo to trudno jednoznacznie stwierdzić, że zabieg ten się udał. Wątpliwości jakie targają bohaterami i ich motywacje są wciąż bardzo płytkie. Po jednym ze swoich wystąpień, Stark spotyka pewną kobietę. Pokazuje mu ona zdjęcie syna, który zginął podczas pobytu Avengersów w Sokovii. Wymyślenie nowej postaci, która staje się przypadkową ofiarą działań Avengersów i użycie jej do wzbudzenia w Iron Manie poczucia winy, to zabieg niezwykle naiwny, tym bardziej, że Stark wątpliwości ma przecież nie od dziś. A jednak, chwilę później nie tylko poznajemy imię, nazwisko i twarz chłopaka, dowiadujemy się także, że był wzorowym uczniem, dostał się na świetną uczelnię, a swoje wakacje postanowił spędzać na... budowaniu domów dla najuboższych w Sokovii. Złoty chłopak, idealny wyrzut sumienia. Oczywiście przypadek ten dogłębnie porusza Starka, zmuszając go do podpisania dokumentu oraz próby narzucenia swojego zdania innym.
W zasadzie cały konflikt między Kapitanem a Iron Manem opiera się na psychologicznym uproszczeniu tego drugiego. To jego wątpliwości skłaniają go do podpisania aktu. To on nie wierzy w wersję wydarzeń, którą przedstawia mu Kapitan Ameryka, broniący co prawda przyjaciela sprzed lat, ale wciąż pozostający przecież moralnym filarem grupy. Gdyby Stark pozostał tym racjonalnym do bólu geniuszem, którego znamy z poprzednich odsłon, zamiast nagle wszystkie swoje decyzje opierać na emocjach, to może historia zamknęłaby się w trzydziestu minutach. Niestety, im naiwniej tym dłużej.
Złego słowa nie można natomiast powiedzieć o scenach akcji. Emocjonują i bawią, czasem łamiąc prawa fizyki, ale nawet z tego twórcy zdają sobie sprawę i potrafią obrócić to na swoją korzyść. Kwintesencją superbohaterskiej nawalanki w dobrym stylu jest scena na lotnisku, w której na przeciw siebie stają dwie drużyny herosów. Także tutaj humor dopełnia akcję, w czym niemałą zasługę ma nowy Spider-Man w interpretacji Toma Hollanda.
W pewnym momencie tempo filmu wyraźnie zwalnia, a wstawki mające pchać do przodu fabułę (która na dobrą sprawę rozwija się wyjątkowo długo), zaczynają ustępować tym, mającym wylewać fundamenty pod przyszłe solowe filmy Czarnej Pantery i Człowieka-Pająka. Chociaż "Wojna bohaterów" nie robi wrażenia odcinka wprowadzającego do kolejnych części (jakim był "Czas Ultrona"), to gdy wszystko się kończy trudno pozbyć się uczucia niedosytu. I nie chodzi tu o niedosyt, który będzie można zaspokoić kolejnymi "Avengersami", "Spider-Manami" czy innymi "Thorami". Chodzi o satysfakcję, która była obecna, gdzieś u początków. O poczucie czasu spędzonego na dobrej zabawie. Mimo że wiele jest głosów, iż "Wojna bohaterów" to najlepszy film z Kinowego Uniwersum Marvela jaki dotąd powstał, to mając w pamięci jakimi świeżymi powiewami był "Ant-Man" czy "Zimowy Żołnierz" trudno pozbyć się wrażenia, że nie o takich superbohaterów walczyliśmy.